Umarł z tęsknoty za żoną. Spędzili razem pół wieku. Historia cenionego aktora wyciska łzy
Nie był typem gwiazdora, nie lubił blasku fleszy. Na ekranie czarował uśmiechem, w życiu – prostotą, skromnością i ogromnym sercem. Kochali go wszyscy – widzowie, koledzy z planu, krytycy. Ale jego największą miłością była jedna kobieta, z którą przeżył ponad pół wieku. Kiedy odeszła, jego świat przestał istnieć.
Miłość, która przetrwała wszystko
Poznali się w Warszawie, w czasach, gdy on dopiero zaczynał karierę, a ona była już kobietą pełną klasy i siły. Nie było w tym nic filmowego – żadnych fajerwerków, żadnych dramatów – tylko spokojna, prawdziwa miłość. Nie wahał się mówić o niej publicznie.
Bez niej nie byłbym tym, kim jestem – powtarzał w wywiadach.
To ona trzymała go przy ziemi, pilnowała, by nie utonął w artystycznych pokusach. Ich małżeństwo było jak scena z dobrze znanego filmu – bez końca, z czułością w tle i zaufaniem, którego wielu mogło im tylko pozazdrościć.
Widzowie kochali go za uśmiech. Ona – mimo wszystko
Na ekranie był zawsze pełen energii, błyskotliwy, dowcipny. Prywatnie – cichy, domowy, niezwykle oddany. Gdy ona źle się czuła, nie opuszczał jej nawet na chwilę. W wywiadach przyznawał, że to dzięki niej pokonał własne słabości, że była jego lustrem, sumieniem, najlepszym przyjacielem.
Niektórzy mówili, że była dla niego całym światem. I mieli rację. Ich wspólna droga trwała ponad 50 lat. W 2016 roku aktor musiał po raz pierwszy powiedzieć „żegnaj” – żonie, przyjaciółce, jedynej miłości swojego życia.
Kiedy odeszła, jego serce pękło
Znajomi wspominają, że po jej śmierci nie był już tym samym człowiekiem. Choć wciąż odbierał telefony, pojawiał się na spotkaniach, to w oczach miał smutek, którego nie dało się ukryć. Jakby wszystko, co dawało sens, odeszło razem z nią.
Nie chcę już żyć bez mojej miłości – miał powiedzieć w jednym z ostatnich rozmów.

Umarł z tęsknoty za żoną
Nie minęło wiele czasu. Kilka tygodni po śmierci ukochanej, Marian Kociniak odszedł. Cicho, spokojnie, jakby po prostu wyszedł z pokoju, by znów ją odnaleźć. Nie było w tym rozpaczy – była tylko tęsknota, tak silna, że nie zostawiła miejsca na nic innego.
Bliscy mówili potem, że „nie wytrzymał rozłąki”. I choć brzmi to jak metafora, oni naprawdę w to wierzą. Bo przecież są tacy ludzie, którzy kochają tak bardzo, że ich serca przestają bić, gdy nie ma już dla kogo. Zostały po nim role, wspomnienia, nagrania. Ale też coś więcej – historia, która przypomina, że nawet największe kariery bledną przy sile prawdziwego uczucia.
Dziś, gdy wspominamy Mariana Kociniaka, nie mówimy tylko o wielkim aktorze. Mówimy o człowieku, który kochał tak, że umarł z tęsknoty. I może właśnie dlatego, choć już go nie ma, wciąż czujemy jego obecność – w każdym uśmiechu, w każdej scenie, w każdym wspomnieniu, a data 17 marca 2016 roku tak mocno zakorzeniła się w naszej pamięci – pamięci wszystkich miłośników kina.
