Katastrofa śmigłowca pod Rzeszowem. Opis bólu matki zmarłych braci łamie serca
W Przeworsku żałoba ma dziś imiona i twarze — zginęli dwaj bracia, którzy lecieli śmigłowcem pod Rzeszowem. Opowiemy krok po kroku, jak doszło do tej katastrofy, jakie były ostatnie godziny lotu i co ustalili śledczy, a na końcu przytoczymy poruszające słowa wypowiedziane podczas pożegnania.
Lot, który miał skończyć się rutynowo
„Katastrofa śmigłowca pod Rzeszowem” zaczęła się jak dziesiątki innych przelotów prywatnych maszyn: plan, trasa, szybkie sprawdzenie warunków. W sobotę 29 listopada 2025 r. helikopter leciał z Krosna, z międzylądowaniem w Zagorzycach, dalej w stronę Przeworska — tak wynika z ustaleń służb. W okolicach miejscowości Malawa doszło jednak do zmiany kursu. Do celu maszyna już nie doleciała. Na pokładzie były dwie osoby — bracia znani w lokalnym biznesie.
To właśnie ich nazwiska przez kolejne dni powtarzano szeptem i na głos w sklepach, urzędach, na stacjach benzynowych, bo ten lot dotyczył ludzi, których kojarzono z przedsiębiorczością i konsekwencją. Śmigłowiec to popularny Robinson R44 — lekka, czteromiejscowa konstrukcja, którą piloci cenią za prostotę i zwrotność; w tym przypadku żaden z tych atutów nie miał już znaczenia, gdy nad Podkarpacie napłynęła gęsta, niska mgła ograniczająca widoczność do „kilkunastu metrów”, jak relacjonowali śledczy.
W tej historii szczegóły są ważne, bo w takich opowieściach to właśnie detale tłumaczą, dlaczego zwykła sobota staje się dniem, który rozcina czas na „przed” i „po”. I choć w takich chwilach padają wielkie słowa o losie i przypadku, linia faktów pozostaje chłodna: start, międzylądowanie, zwrot, rozbicie. Dopiero potem przychodzą telefony do rodzin, pytania, a w końcu czarne ubrania na wieszakach. To była sobota, która przeciągnęła się na cały tydzień żałoby.
Co ustaliła prokuratura? Głos też zabrała mama zmarłych braci.
Co ustaliła prokuratura: godziny, trasa, warunki
Serce tej historii to dochodzenie: kto, gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach. Prokuratura wszczęła śledztwo niemal natychmiast po tym, jak na skraju lasu pod Rzeszowem potwierdzono „katastrofę śmigłowca pod Rzeszowem”. Według oficjalnych informacji, które usłyszeliśmy od zastępcy Prokuratora Okręgowego, najpoważniejszym czynnikiem były warunki: gęsta mgła, widoczność liczona w metrach, nie w kilometrach.
W takich realiach nawet doświadczone załogi walczą o margines bezpieczeństwa. Z dokumentów wynika, że R44 wystartował z Krosna, zatrzymał się w Zagorzycach i ruszył w stronę Przeworska. Na wysokości Malawy śmigłowiec zmienił kurs — później już tylko alarmy, poszukiwania, decyzja służb, by ogrodzić teren i zabezpieczyć każdy odłamek.
Przyczyny wypadku analizuje specjalna komisja, a prokuratorzy przesłuchują świadków i przeglądają zapisy, które mogą odtworzyć ostatnie minuty lotu. Dla porządku dodajmy: to nie jest opowieść o sensacji, tylko o procedurach — gdy spada maszyna, każde „dlaczego?” musi dostać swoją odpowiedź.
Mama zmarłych braci zabrała g
Pożegnanie braci: tłum w bazylice, łzy i jedno porównanie, które zatrzymuje oddech
Kluczowe jest jednak to, co wydarzyło się już po wszystkich raportach i taśmach zabezpieczających. W piątek 5 grudnia w Bazylice Kolegiackiej pw. Ducha Świętego w Przeworsku zgromadziły się tłumy — rodzina, przyjaciele, współpracownicy, mieszkańcy. Przyszli pożegnać braci: Mariusza (44) i Krzysztofa (41). Mówiono o firmie stworzonej „od garażu”, o pracy, która dawała chleb nie tylko im, ale i dziesiątkom rodzin. Najmocniej wybrzmiały jednak słowa duchownego o matce. Powiedział, że gdy rozmawiał z nią przy formalnościach, „przypomniała mu się Pieta” — obraz Matki trzymającej na kolanach martwego Syna. „Ona na obydwu kolanach musiałaby trzymać swoich zmarłych synów. To podwójna Pieta, podwójny ból” — te słowa rozcięły ciszę jak dzwon.
W naszym życiu są i takie sytuacje, jak w życiu Hioba, że raz za drugim zdarzają się nam nieoczekiwane nieszczęścia, wobec których tak jak mówi Hiob: "Jestem mały". Nie jesteśmy w stanie tego rozstrzygnąć i pojąć - powiedział ksiądz.
W takich momentach nawet najtwardszym drży głos. To nie była tylko ceremonia; to była lekcja o wspólnocie, która umie przyjść i stanąć obok, kiedy brakuje tchu. Kapłan mówił też o przeworskiej przedsiębiorczości i nadziei, że dzieło braci będzie kontynuowane.
Nawiązał również do mamy zmarłych braci.
Odejście braci Supersonów Krzysztofa i Mariusza jest bolesnym doświadczeniem dla najbliższych. Akurat rozmawiałem z mamą, gdy omawialiśmy pogrzeb, dopełnialiśmy formalności, przypomniała mi się Pieta, gdy Matka Najświętsza trzyma na kolanach zmarłego Chrystusa. Ona na obydwu kolanach musiałaby trzymać swoich zmarłych synów. To podwójna Pieta, podwójny ból. To strata bardzo mocna, trudna - dodał.
Dodał również kilka słów o działalności zmarłych braci.
To strata nie tylko dla najbliższych, ale także dla naszego przeworskiego środowiska. Ich praca jest jak w amerykańskich filmach, zaczęli swoją pasję, swoją pracę od garażu, chociaż był bardzo mały. Każdy sukces cieszył ich i doszli do rozwoju swojej firmy w taki sposób, że zdobywali nagrody, że nie tylko oni mogli żyć z realizacji swojego dzieła, realizacji swoich pomysłów, dzięki bardzo wytężonej pracy, ale mogły żyć także i rodziny pracowników, którzy tam byli zatrudnieni - powiedział duchowny.
I tu rodzi się pytanie, które zostaje z nami: co dalej z firmą, z ludźmi, których wokół niej zgromadzili? W mediach społecznościowych już pojawiają się głosy, że „nie wolno pozwolić, by ich wysiłek przepadł”, a lokalne środowisko biznesowe deklaruje wsparcie.